poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Manchester Marathon 2015

W końcu udało mi się złapać trochę oddechu po szalonym weekendzie, więc jest czas na relację z niedzielnego maratonu w Manchesterze.
Końcem ubiegłego roku podjąłem decyzję, że tym razem wiosenny maraton pobiegnę właśnie w Manchesterze.
Ponieważ wiosnę miałem traktować  ulgowo jeśli chodzi o maratony, w związku z planowym debiutem w ultra, moje treningi nie do końca kojarzyły się z treningami do maratonu, ale mi to nie przeszkadzało:-)
Zgodnie z tradycją w sobotę wyjechałem już do Manchesteru, tak żeby być na miejscu i spokojnie spędzić ostatnie godziny przed startem. Hotelik bez szaleństw, ale było w nim cichutko, a to się liczy, niestety...bezpośrednio za oknem był klub i od 23ej do jakieś 3:30 miałem klasyczne techno party w pokoju, mogłem nawet bawić się -  "w jaka to melodia" :-)
Więc początek był mało obiecujący, ale nauczony doświadczeniem, dla niewtajemniczonych dodam, że to był mój dwunasty maraton, odsypiałem cały tydzień, tak, żeby ostatnia noc nie miała aż tak wielkiego wpływu na moją dyspozycję.



Rano po krótkiej drzemce pobudka, klasyczne śniadanie - trzy kromki chleba z masłem, miodem, herbatka i byłem gotowy.
Pogoda wymarzona : 7-8°C, w pełni zachmurzone niebo i chłodny ale delikatny wietrzyk optymistycznie nastrajał na dzień dobry:-)
Razem z Marcinem, który już czekał w recepcji pojechaliśmy na miejsce zbiórki, gdzie mieli czekać Gosia, Piter i kilku innych biegaczy.
Dość sprawnie przemieściliśmy się do miasteczka biegowego, tam rytualna toaleta, oddanie rzeczy do depozytu, spotkanie z kolejnymi biegnącymi z naszej grupy Polacy Biegający w UK. Kilka pamiątkowych fotek i przemieszczanie się na linie startu, co nie było takie łatwe, bo dość późno tam dotarliśmy, musieliśmy przejść przez barierki z Piterem, żeby dostać się biegających, którzy zaczęli już podbiegać, myśleliśmy, że to tylko przemieszczanie się do właściwej stresy a tu się okazało, że już bieg się zaczął, nerwowe poszukiwanie gdzie jest jakaś mata, żeby włączyć Garminy i na chybił trafił włączone i ruszyliśmy...
Tutaj trochę o planie i strategii na ten bieg...
Jeszcze na kilka dni przed biegiem miałem biec na czas około 3:07, w międzyczasie Piter zaczął mnie przekonywać, żebym pobiegł z nim pomógł mu utrzymać równe tempo ale na czas 3:05....Długo się wahałem, bo wewnętrznie nie byłem przekonany, że będę w stanie biec w tempie po 4:20, ale ostatecznie ustaliliśmy, że biegniemy razem jak nic nie wydarzy do 35 km a potem zobaczymy...
Początek - trochę tłocznie jak zawsze, ale po jakiś 2km już troszkę więcej luzu.
Postanowiłem po raz pierwszy zamiast trzech "posiłków" ,pożywić się cztery razy,  super było to, że woda na stacjach była w butelkach 0,33l, jak dla mnie to rewelacja, bo wolę biec nawet z butelką wody, niż tracić czas i popijać z kubeczków na każdej stacji, przy okazji więcej wylewając na siebie niż w siebie. Warunki pogodowe wciąż super, trasa, dość szybka, trosze agrafek, zakrętów, lekkich zbiegów i podbiegów.
Początek mocny ,a nawet bardzo mocny, hamuje swoim tempem Pitera, ale za to biegniemy bardzo równo w zasadzie większość w tempie 4:18-4:22, za wyjątkiem chyba dwóch kilometrów gdzie wykorzystaliśmy lekkie zbiegi i trochę przyśpieszyliśmy. Odżywianie ok,wszystko dobrze się układa, noga jak to się mówi "dobrze podaje". Co jakiś czas na agrafkach spotykamy biegnących znajomych, zagrzewaniu do boju nie ma końca:-)
Trzymamy równe tempo, dobiegamy do półmetka, trochę zaniepokojeni zauważamy, że mamy sporą "nadróbkę" jakieś 1:40 szybciej niż plan, ale cóż robimy swoje i biegniemy dalej trzymając wciąż równe tempo. Wspomnieć trzeba o kibicach, nie były to może takie wielkie tłumy jak na maratonach w Berlinie, Paryżu czy Chicago, ale na pewno byli mega słyszalni i dawali z siebie wszystko, było ich słychać i uskrzydlali w wielu momentach, oj niosło nas to niosło, aż....
Nadszedł 34ty km i poczułem meeeega głód i równoczesny spadek mocy i to bardzo znaczny...widząc, że Piter ma dzisiaj swój dzień , krzyknąłem do niego "biegnij swoje", z reszta ja prawie wykonałem zadanie, utrzymaliśmy do tego momentu bardzo równe tempo, tracąc mało sil na szarpanie, Piter momentalnie "odszedł",a ja się zmagałem z moim mega kryzysem, jakiego dawno nie pamietam....na szczęście miałem jeszcze baton energetyczny, pożeram go zaraz całego i po chwili decyduje się nie czekać i wypić power bombę, bo nie ma na co czekać, tempo kilometra spadło drastycznie do 4:48...
Przez chwile analizuje jak dalej biec, do mety pozostało 8km, nogi wydają się trochę zmęczone, ale wciąż jest całkiem nieźle, uczucie głodu znika, decyduję na szybko, że nie będę biegł już po 4:23 bo jednak, całe to zdarzenie część sił mi odebrało i nie mam już takiej mocy.
Na szybko kalkuluję w głowie i decyduję się skupić na tym, żeby utrzymać tempo w okolicach 4:30-4:35, co wciąż da mi szanse złamać 3:05, co miało swoje znaczenie, o czym później.
Te 8km to właśnie był mój maraton, była walka na każdym metrze, wyznaczanie celu - biegnę do tego biegacza przede mną, jak już dobiegłem do niego to wybierałem kolejnego itd. Oczywiście trochę biegnących mnie wyprzedzało, ale po mimo mojego spowolnienia, to jednak wciąż więcej wyprzedzałem niż mnie wyprzedzało. W tej fazie mocno pomogli kibice było ich co raz więcej, krzyczeli -" Run Chicago, Go Chicago", bo biegłem w koszulce właśnie z maratonu z Chicago.

 
Na zdjęciu Mariusze dwa ;-)

Ciekawostką był fakt, że gdzieś w połowie biegu biegnąc z Piterem, przed nami wyłoniła się biegaczka ,za która by się chciało biec do mety;-) Pamiętam jak Piter zapytał, biegniemy za nią czy wyprzedzamy? :-) A, że nic w przyrodzie nie ginie, to na 38km ta sama biegaczka mnie wyprzedziła, uśmiechnąłem się i pomyślałem ,to jest piękne w bieganiu maratonów są one zawsze nie obliczalne, niestety posiadaczka dopingujących nóg była mocniejsza tego dnia i zgubiłem ja na 40tym km:-) A ja zacząłem już ciężka walkę jedna zbita łydka jak by planowała zaatakować skurczem, dawała znać o sobie, przypomniałem sobie rady doświadczonego maratończyka, w takim momencie zmień rytm, inaczej poruszaj nogami, kilka skipów i w ten sposób, ostatnie dwa kilometry postępowałem, z lekkim niepokojem spoglądając na zegarek, bo wiedziałem, że to będzie na styk , zajęty "oszukiwaniem" łydki, patrzę a tu nagle za zakrętem pojawia się meta...więc przyśpieszam na maxa i jestem na mecie, czas 3:04:58,więc...trzeba poczekać na oficjalny, jak się potem okazuje będzie 3:04:54 ! Jest nowa życiówka ,wynik z Berlina poprawiony o prawie 8,5 minuty i jest już na 100% pewna kwalifikacja do Bostonu za rok! Marzenia się spełniają ! Nie, marzenia my spełniamy, one się same nie spełnią:-)
Piter jak się okazuje dzięki tej taktyce fenomenalnie pobiegł końcówkę i wynik 3:02, jest mega!
Podsumowując : bardzo mi się ten maraton podobał, żałuję, że nie będę mógł tu biec za rok, ale na pewno tu jeszcze wrócę:-) Super kibice, super wolontariusze, jedyny minus to w zasadzie strefa startu, nie wiadomo gdzie ona była, gdzie się dokładnie start zaczynał i nikt nie słyszał kiedy się bieg zaczął:-)



Chciałem podziękować: wszystkim, którzy we mnie wierzyli, którzy za mnie trzymali kciuki, dopingowali online, śledzili online, pisali smsy, pisali wiadomości na FB, maile, szczególnie z grupy moich wiernych Goldenowców i biegaczy z grupy - Polacy Biegają w UK, ale dziękuję naprawdę wszystkim!
Chciałbym też szczególnie podziękować - Gosi Sobańskiej, Grażynie Syrek i Tomkowi Szymkowiakowi, za przekazanie mnóstwo wiedzy i maksymalne zmobilizowanie na obozach biegowych, na których za każdym razem pokonuje swoje bariery !
Rok rozpoczął się  super : mega życiówka na Półmaratonie Warszawskim, teraz życiówka w Manchesterze, a za ponad miesiąc stanę przed moim największym wyzwaniem w biegowej przygodzie - Bieg Rzeźnika wersja Hardcore- trzymajcie kciuki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz