poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Berlin Marathon 2014

Do Berlina leciałem w dziwnym nastroju, z jednej strony - dobrze przepracowane lato ,bardzo dobry wynik w Helsinkach na trudnej trasie, z drugiej strony - przewrotnie ,krótki odpoczynek po Helsinkach, w międzyczasie półmaraton na maxa , to wszystko w ciągu 1,5 miesiąca, do tego "przygoda" z psami i szwy na podudziu, przerwa w treningach...
Na dodatek w ostatnim tygodniu wielki brak szczęścia - Boston 2015 uciekł mi z przed nosa, z Tokio dostałem po raz drugi informację o braku szczęścia w losowaniu, więc na dzień dobry 0:2...
Dziesiąty - jubileuszowy maraton i to miał być mój pierwszy Majors Marathon, więc byłem ciekaw jak to wszystko będzie wyglądać. Expo super, wybór mega, lokalizacja super, sporo miejsca, pogoda dopisywała, wydawanie pakietów ,mimo, że odbierałem w ostatni dzień ( w sobotę) koło południa, szło błyskawicznie - pięć minut i po sprawie. Rozczarowujące było to,że tak naprawdę za cenę 90 Euro ,nie było w pakiecie żadnej koszulki ani technicznej ani "finiszera", więc dokonałem zakupy tej ostatniej z wyprzedzeniem. Był czas na "sweet" fotkę z Pati i Marcelem.



Po Expo wyjście ze spotkanymi znajomymi, przyjaciółmi na klasyczny makaronik i szybki powrót do hotelu. Wieczorem drugi makaronik z po raz pierwszy spotkanymi osobami z grupy Polacy Biegający w UK - Martą i Pauliną, więc węgli doładowaliśmy ile się dało.



Powrót do hotelu pełny obaw czy uda się jakoś wyspać przed biegiem, a tu zaskoczenie- przespałem jak dziecko jakieś sześć godzin więc ranna pobudka była przyjemnością.
Hotel przygotowany na okoliczność maratonu serwował śniadanie dużo wcześniej niż zazwyczaj, kiedy się pojawiłem w restauracji sporo biegaczy już się objadało;-)
Ja o dziwo byłem głodny jak nigdy więc zjadłem jak nigdy trzy bułki z masłem i dżem, popiłem herbatą i udałem się na miejsce zbiórki "naszej ekipy"
Po małym błądzeniu trafiłem do hotelu Oli, która przywitała mnie w kiepskim nastroju, jako że sąsiedzi nie dali jej się wyspać i Pati, która miał mnie ratować na 35 km z butelką coli.
Po zebraniu się pod hotelem razem z ekipa Night Runners  przechodzimy w kilkanaście minut do stref startu.
Tutaj się rozchodzimy do swoich stref - niestety Ola trafiła do innej grupy, więc dalej pozostaje już samodzielna walka,
Atmosfera mega fajna, dość zimno 7-8 stopni, ale słońce wcześnie wstało i podgrzewało atmosferę;-)
I zaczynamy. Cel - złamanie 3:10 ;)
Początkowe 7-8 km bardzo ciężkie, duże tłumy, ciężko biec własnym, wyznaczonym tempem - założeniem było biec w tempie 4;27 min/km, bieg slalomem, żeby jak najmniej stracić ,ale to "kosztuje" sporo nadrobionych metrów .
Na 10km jestem "do tyłu" 30 sekund, ale mam aż 200 metrów więcej w nogach, powoli się rozrzedza, przyśpieszam i na 20km wychodzę na zero . Atmosfera na trasie super, mnóstwo kibiców, kapel, bębniarzy co nie miara, wszystko pięknie się komponuje z co raz bardziej grzejącym słońcem, zero wiatru i trasa płaska, teraz już w to wierzę.
Biegnie mi się dość dziwnie, ciężko, ,nie ma lekkości i po 20km zaczynają się pierwsze schody, w żadnym z moich poprzednich maratonów, nie miałem takiej sytuacji, żeby tak wcześnie zaczynał się ciężki okres - jak to Salazar pisze w swojej książce- maraton do 30km to zwykłe bieganie, a dopiero potem zaczyna się prawdziwy maraton i wyścig, do tej pory tak zawsze było i u mnie, a tu już mnie atakują bliżej nieokreślone słabości, zero świeżości, męczę się....na 23km zatrzymuję się na stacji z wodą, wypijam cały kubek, staję na poboczu i zastanawiam się co robić, zejść z trasy ?, przetruchtać? niby nic nie boli ale czuję się zmęczony jak przed finiszem....Stwierdzam, że jak jest tak jest ale w przybliżonym tempie dam rady chyba rady dobiec do 30km a potem jak trzeba to będę zwalniał. Przyjmuje metodę -jeszcze 2 km i będzie koniec;-) Pomaga, głowa daje się oszukiwać, mimo, że średnia trochę spada + stracony czas na "rozmyślania" na 23km, to na 30km mam tylko 55 sekund straty.
I wtedy chyba następuje przełamanie, biegnie się wciąż ciężko, ale skoro jestem wciąż w stanie biec niektóre kilometry po 4:25 to daję głowie sygnał-walczę o złamanie 3:15 !
Wyznaczam sobie dwa cele : dobiec do 35km ,tam ma czekać Pati z colą ,a wiem już, że kilka jej łyków i postawi mnie na nogi , drugi dobiec do 37km i wziąć magiczną bombę od Oli.
Tempo spada, ale nie aż tak drastycznie jak bym się obawiał.
Docieram do punktu na 35km,nie piłem nic od kilku kilometrów czekając na moją ambrozję, wypatruję Pati i.....jej nie widzę,dobiegam niemal do 36km i mówię do siebie -" nie będzie coli" trzeba będzie walczyć, tak mi się wydawało, że mówiłem do siebie,ale musiałem powiedzieć to naprawdę głośno, bo biegnący obok mnie biegacz popatrzyłem na mnie i mówi " noł kola".
Uśmiechnąłem się , odbiłem od krawężnika, który niemal okupowałem ostatni kilometr, żeby nie przegapić Pati w tym tłumie i skoncentrowałem się nad tym co przede mną -2 km do bomby. Nagle tuż przed 36km niemal wyskakuje niemal na mnie Pati z colą. Wypatrzyła mnie ! Ja już zrezygnowany nie patrzyłem w tę stronę , dostaję w szoku butelkę do ręki i biegnę dalej. Wypijam prawie pół butelki, czy to efekt placebo, czy psychologia, nie ważne -działa, następne dwa kilometry szybko mijają ,biorę bombę energetyczną od Oli i powoli dociera do mnie zastrzyk energii -przyśpieszam, biegnę relatywnie szybko - po 4;40 i już wiem, że jest dobrze i że będzie super.
Ostatni kilometr ,ta ilość kibiców, nie słyszę własnych myśli, energia dopingu sama niesie, przybijam mnóstwo piątek i jest meta ! 3:13:02 ,rekord z przed 1,5 miesiąca poprawiony o ponad 6 minut !
Na zdjęciu z Olą i celebrowanie dobrych wyników ;-)



Dziękuję wszystkim, którzy we mnie wierzyli, którzy mi kibicowali, motywowali, pomagali w treningach, jest Was tak wielu, że nie będę wymieniał, żeby kogoś nie pominąć. Cieszę się, że Was mam i mogę zawsze na Was liczyć !
 I nie mogło zabraknąć "after party" i spotkania z przyjaciółmi biegającymi i wspomagającymi nas ;-)



Kilka refleksji : Dwa maratony w ciągu nie co ponad miesiąca, w międzyczasie z przebiegniętym na maxa półmaratonie to już nie dla mnie, nie ma się już 18 lat i regeneracja nie ta.
Walczyłem o to w Paryżu ,walczyłem w Helsinkach i nie poddałem się w Berlinie, choć miałem jak widać wielkie chwile zwątpienia, ale mam to - czasy kwalifikacyjne do Londynu i Bostonu w 2016 roku !
Teraz za dwa tygodnie mam zamiar się cieszyć, celebrować, liczyć ile "high five" przybiję na trasie, ile selfi fotek zrobię podczas Chicago Maratonu a potem czas odpocząć od biegania maratonów w 2015 roku....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz