wtorek, 20 października 2015

Mój pierwszy maraton czyli jak się biegało maratony 20 lat temu ;-)


Dzisiaj będzie wpis o tym jak bieganie może zmienić życie, jak się biegało maratony dwadzieścia lat temu ;-)

Tak, dokładnie dwadzieścia lat temu zaczęła się moja startowa przygoda z bieganiem.
Rok 1995, nie zapowiadał niczego szczególnego, fascynacja żelastwem, spędzanie niemal każdego dnia na siłowni, dodatkowo treningi karate i do tego wplecione treningi w sekcji tenisa stołowego.
To była duża dawka aktywności, codziennie po szkole coś się działo. Na szczęście miałem dość wyrozumiałych rodziców, którzy choć czasem z oporami przymykali oczy na powroty ze szkoły późnym wieczorem.
Taki tryb życia oznaczał, że nie było za bardzo czasu na bieganie, ale za to każdy poniedziałek oraz piątek wynajmowaliśmy salę gimnastyczną na trzy godziny i graliśmy do upadłego w siatkę i kosza ;-)
Jednak to co najbardziej mnie pociągało to było żelastwo ....

Zaczytywałem się w literaturze, szukałem złotych treningów, ale moim celem nie była masa mięśniowa, ja zawsze stawiałem na siłę. Stosując nietypowy trening pewnego amerykańskiego trójboisty, okazało się, że mam niezłe wyniki w wyciskaniu leżąc ( przy wadze 63kg wyciskałem 135kg) plus całkiem nieźle w przysiadach ( życiówka 160kg) , ale jak ja nie cierpiałem martwego ciągu....wrrrrr.
Siłownię prowadził nauczyciel wf-u, który był również współorganizatorem ,jedynego biegu organizowanego w moim mieście - Bieg Fiata .
Tak od słowa do słowa namówił, mnie na start. Trzecia edycja biegu miała się odbyć niebawem. Miałem coś koło miesiąca na przygotowania i pamiętam, że mój trening był prosty - dwa razy w tygodniu 10km ,bieganie na bieżni 300m, oj kręciło się w głowie ;-)
Trasa biegu prowadziła główną ulicą miasta, dużo kibiców, było więc dużo adrenaliny.
Pamiętam tylko, że to był gorący czerwcowy dzień,  były kurtyny wodne i było ciężko ;-)
Jak to w przypadku debiutanta, był mocny start, a potem było dużo walki o przetrwanie.
Meta była usytuowana na stadionie ówczesnego klubu piłkarskiego BKS Stal, więc czuliśmy się jak na Olimpiadzie.
Co ciekawe pamiętam, że zarówno na starcie ,jak i w czasie biegu rozmawiało się z innymi biegaczami, naprawdę nie odczuwało się tego jako wyścig, jednym słowem spodobało mi się.

Z osiągniętego wyniku : 46 minut 39 sekund, byłem dumny jak paw ;-)
Co ciekawe ten wynik udało się mi dopiero poprawić dwa lata temu.



W jakiś szczególny sposób nie zmieniło to grafiku moich poza szkolnych aktywności, ale do czasu...
W pewien wakacyjny ( sierpniowy ) dzień wybrałem się do kina i jak część z Was pamięta, najpierw była długa Kronika Filmowa, nie było wyboru trzeba było ją przetrawić.
Aż tu nagle pojawiła się informacja, że za miesiąc odbędzie się kolejny Maraton Pokoju w Warszawie. oczywiście startują prawdziwi herosi, ale i Ty możesz pobiec.
Jaki to był film, nie mam pojęcia, ale wiem, że do końca seansu już tylko o tym myślałem.
Przyszedłem do domu i poinformowałem rodziców, że jadę na maraton. Ich już nic nie było w stanie zdziwić, więc dostałem zielone światło.
Następnego dnia zrobiłem przelew na wpisowe i zaczęło się odliczanie.
Z perspektywy czasu wiem, że miesiąc na przygotowania do maratonu to nawet nie wystarczający czas na wstępny trening, a tu trzeba w ciągu miesiąca wszystko ogarnąć.
 Nikt ze znajomych nie biegał maratonów, więc nie było łatwo uzyskać jakieś treningowe porady, to nie były czasy internetu, książek o bieganiu było jak "na lekarstwo".
Postanowiłem , że trzeba zmienić trening. Jak to brzmi, jak to piszę, to nie mogę się przestać uśmiechać;-) Postanowiłem biegać trzy razy w tygodniu po 10 km, równocześnie co drugi trening biegać te dyszkę szybciej.
Różnie było ze systematycznością, bo nie zarzuciłem innych sportów i na bieganie miałem czas po 22ej. Plusem było to , że stadion był już wtedy pusty, byłem tylko ja i moja pętelka biegana czasami do utraty tchu, co nie zmienia faktu, że liczenie tych kółek zawsze było wyzwaniem ;-)
Jak się domyślacie miesiąc minął baaaaardzo szybko.
Logistyka była dość prosta. Organizatorzy oferowali za grosze, noclegi w jakimś hotelu robotniczym po drugie stronie Wisły, więc skorzystałem i opłaciłem miejsce w pokoju dwuosobowym.
Sprawdziłem gdzie odebrać pakiet startowy i zacząłem się zastanawiać nad kwestią, która każdy biegacz bardzo zna - na jaki czas biec.
Wiem, wiem w mojej sytuacji to było bardzo absurdalne pytanie. "Niedzielny biegacz" bez przygotowania i jeszcze myśli o czasach. A czasy były wtedy inne ;-) Dokładnie i w przenośni, nie było jakiś kalkulatorów biegowych, przeliczników dystansów, przynajmniej tak ogólnie dostępnych jak teraz, więc na podstawie swoich wyliczeń, stwierdziłem, że będzie plan na łamanie 4h ;-) Witaj szaleńcu ;-)

Oczywiście nie było żadnych przygotowań żywieniowych, nawodnienia itp.
Do Warszawy udałem pociągiem, docierając wieczorem do hostelu, jak się okazało mój wpółlokator już się zameldował i od razu było widać, że to "zawodowiec" ;-)
Luźna rozmowa na temat jutrzejszego biegu była bardzo ciekawa od samego początku.
Pierwsze pytanie - czy ja też na maraton ? W duchu pomyślałem, skąd się ten gość urwał, ale co tam ;-) Za chwilę się wyjaśniło, że patrząc na moją budowę ciała miał co do tego wątpliwości, bo trochę napakowany chłopak ( bez przesady jakieś 70kg) nie mieścił się w jego kategorii biegacza.
Fakt, miałem przed sobą dość wysokiego chłopaka, na oko 180 cm, ale ważącego na pewno poniżej 60kg, więc jednym słowem - biegacz zaawansowany.
Po rozmowie, każdy przystąpił do swojej kolacji i do przygotowań przed jutrzejszym dniem.
I oczywiście dalej było wesoło, "zawodowiec" wyciągnął jakieś pojemniki z czymś do jedzenia, nie pamiętam już co to było, ale coś mega zdrowego, a ja bułki ze schabowymi ;-) Ja popijałem herbatą ,a on jakąś wcześniej przygotowaną miksturą. Przygotowania też były "różnorodne". Ja przygotowałem sobie rzeczy, w których będę biegł, a on  zaczął od przygotowań różnych mikstur, które w określonej kolejności miał wypijać, dodatkowo miał domowej roboty jakieś batony energetyczne, które pakował w małe porcje. Na koniec tego ceremoniału na jednym przedramieniu wypisał międzyczasy co 5km, na drugim co 10km i jak stwierdził był już gotowy.
To były piękne kontrasty ;-)
Nie wiem czy to kwestia długiej podróży, czy też może małej świadomości co mnie czeka, spało mi dość dobrze. Wypoczęty zostałem rano obudzony przez współlokatora, który już zajadał śniadanie, ja wyciągnąłem kanapki z kiełbasą i żółtym serem - mocy przybywaj !

Razem udaliśmy po odbiór pakietów na ulicę Rozbrat, wtedy można było je odbierać rano przed biegiem również, tam się pożegnaliśmy życząc sobie powodzenia. Ja udałem się do szatni/ depozytu i tutaj pojawiły się pierwsze "strachy". Przebierając się , wszędzie dookoła słyszałem rozmowy ile to kilometrów przebiegli, jakie mieli za sobą starty kontrolne, a " kluczem do trumny" była rozmowa dwóch starszych panów obok, którzy w ramach przygotowań do tego maratony przebiegli 1000 km na treningach..... W tym momencie, pierwsza myśl jaka się pojawiała co ja tu robię ? Przez trzy miesiące przebiegłem jakieś 150km, bez żadnych długich wybiegań, bez diety...Jedyne co mi pozostało to szybko uciec i nie stresować się jeszcze bardziej.

Udałem się na start, jakieś przemówienie, strzał startera i biegniemy.
Ależ były emocje, mimo że było zimno, czułem się jak bym biegł latem, adrenalina robiła swoje.
Biegło się lekko, łatwo i przyjemnie. Taktyka była w głowie ułożona więc czym się miałem teraz stresować ?;-)

Mimo kiepskiej pogody, sporo ludzi kibicowało na trasie, wiele osób stało na ulicy z talerzami pełnymi kostek cukru, czekolady, jakiś ciasteczek.
Oczywiście były punkty żywieniowe, które zawierały same słodkości - cukier, kostki czekolady, ciastka i takie galaretki. Była oczywiście woda, której wystarczyło dla wszystkich. Coś tam podjadłem ale nie za wiele, na swoich treningach nic nie podjadałem, więc organizm nie był przyzwyczajony do jedzenia w trakcie biegu.
Docieram do połowy dystansu, patrzę na zegarek, taki elektroniczny, chiński - 1h55minut.
A więc wszystko pod kontrolą.
Oczywiście kwestią czasu było kiedy zacznie się walka o życie ;-)
Nie trzeba było długo czekać, od 25km zaczęły się pierwsze kłopoty, zaczęło brakować sił, nogi nie chciały biec, było mi zimno, czekolada muliła strasznie.
Bieg przychodził z co raz większym trudem, noga za nogą, aby do przodu, kibice pomagali jak mogli. Wtedy po raz pierwszy zapoznałem się, choć bezwiednie z biegiem metodą  " Pana Galloway'a";-) Krótkie zrywy , bo przecież jak będę biegł, to ten bieg się szybciej skończy.Pamiętam jak gdzieś po 35km idąc w boleściach, jakaś kobieta stojąca na poboczu nagle wsadziła mi do ręki Prince Polo, mówiąc, żeby coś zjadł bo kiepsko wyglądam;-)
Nie mam pojęcia jak wyglądałem ale czułem się słaby, jak bym nie jadł z tydzień. Jakoś udało się zmusić i zjadłem ten "prezent".
Pocieszałem się , że już co raz bliżej, szybka pierwsza połówka dała mi tylko jeden  plus," zdjęcie" z trasy raczej mi nie groziło, bo miałem sporo zapasu, choć tempo spadło drastycznie, w końcu teraz to był wolny spacerek ;-).
Pamiętam też, że nic mnie tak nie dołowało jak oddalanie się od mety. Trasa maratonu była tak ułożona, że w pewnym momencie widziało się na sąsiednim pasie ruchu metę, a człowiek niestety musiał iść/biec wciąż przed siebie modląc się, kiedy będzie ta agrafka i będzie się już biegło w stronę mety a nie od niej oddalać.
To pamiętam jako największą walkę dla głowy, ale również nic mnie tak w życiu nie ucieszyło jak widok "nawrotki" i ta świadomość, że już tylko kilka kilometrów do mety.
Po wielkiej walce i pokonaniu drugiej połówki w blisko 3h, dotarłem do mety w czasie 4h40minut.



Medal na szyi uwieńczył moją bolesną walkę, w głowie była tylko jedna myśl - NIGDY WIĘCEJ !
Padłem gdzieś bezwładnie za metą na trawę, ale czujni wolontariusze nie pozwoli mi umrzeć z głodu,  przynieśli mi posiłek regeneracyjny - dwie parówki i bułkę . Nic nigdy przed i po tak nie smakowało;-)

To były ciężkie chwile ,doświadczyłem skrajnych stanów, doświadczyłem czegoś niesamowitego.
 Z dumą wracałem pociągiem z medalem na piersi. To nic ,że przez tydzień  o chodzeniu prawie mogłem zapomnieć.
Oczywiście to było szaleństwo, szaleństwo niepoprawne, na moje szczęście nic mi się nie stało, przynajmniej fizycznie, psychicznie już coś w głowie zakiełkowało...
Trwało to tydzień, kiedy oznajmiłem, że jeszcze pobiegnę maraton i złamię te 4h ;-)
Ale tak już mamy,mimo że jest ciężko, zostaniemy ciężko sponiewierani, czujemy się jak byśmy mieli w następnej godzinie zejść z tego świata ale po chwili już wiemy, że będzie następny raz.

Nikomu nie polecam takich żywiołowych pomysłów. Na szczęście żyjemy w innych czasach, kiedy możemy znaleźć mnóstwo informacji jak się przygotować do swojego pierwszego maratonu.
Dodatkowo mnóstwo naszych znajomych biega, więc mamy kogo zapytać się o rady, które będą mniej lub bardziej pożyteczne, ale na pewno pomogą się wam się przygotować do startu na tym królewskim dystansie.

Tak było w 1995 roku, a więc dwadzieścia lat temu....
A co się zmieniło przez dwadzieścia lat i jak postanowiłem "uczcić" ten wyjątkowy jubileusz w roku 2015 ?

O tym już przeczytacie w następnym poście - 20 lat później.... ;-)





6 komentarzy:

  1. No to już się nie mogę doczekać kolejnego postu :-) u mnie Wrocław wyglądał podobnie z tym, że byłam przygotowana, a mimo to życie płata figle.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mariusz, bierz się za pisanie książek! Dziękuję za dobrą, poranną lekturę przy kawie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mariusz, fajnie napisane. Naprawdę żywiołowy pomysł.
    Za to wynik z biegu Fiata ładny jak na debiut. Widać, że masz pewne predyspozycje :)
    ps. czekałem na nowy post :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie odwazylbym sie uzyc slow,ze mam pewne predyspozycje:-)

      Usuń
  4. Mario.. ja się uśmiechałam czytając cały ten wpis :-) jedno się nie zmieniło. Jesteś tak samo szalony jak wtedy :-)

    OdpowiedzUsuń