niedziela, 9 kwietnia 2017

Boston Maraton 2016

I nadszedł czas na relację z Bostonu....niemal rok po biegu,ale lepiej później niż wcale, a kilka informacji jeszcze może się przydać biegaczom przed tegoroczną edycją ;-) Więc po długiej i mocnej treningowo zimie i kilku nieudanych testach ( półmaraton w Cardiff i kilka testowych dziesiątek) nadszedł czas maratonu w Bostonie. Zajęło mi klika lat aby w nim wystartować więc był to bardzo oczekiwany moment w moim biegowym życiu. Podróż zacząłem od przelotu do Nowego Jorku, gdzie Monia i Artur z Polska Running Team, zaopiekowali się mną po czym po kilku dniach udaliśmy się samochodem do Bostonu.

Już wjeżdżając do miasta było wiadomo jakie wydarzenie się zbliża, na każdym kroku było widać informacje o maratonie - plakaty, naklejki na szybach hoteli, sklepów, domów, biegacze na ulicach w kurtkach z poprzednich edycji maratonu.




 Miejscem naszego noclegu był hostel, które się okazało super miejscem - "świątynią biegową". Nasz pokój ośmioosobowy okazał się miłym miejscem .Ja z Kasią byliśmy uczestnikami maratonu, kilka osób zapisało się na bieg towarzyszący na 5km, który odbywał się dwa dni wcześniej przed maratonem, no i mieliśmy jeszcze kilku wiernych kibiców. Hostel niemal w pełni był wypełniony biegaczami z całego świata, czego dowodem były poranne -  zdrowe odżywianie, sportowe ubiory i szał różnych butów na nogach, choć szpilek nie widziałem ;-) Miejsca" mega "przyjazne biegaczom, codziennie organizowane pokazy filmów biegowych, specjalnych zajęć dla biegaczy - medytacji, jogi, stretching, do tego świetna obsługa oraz czysto wszędzie dopełniają obrazu tego miejsca. O innych wspaniałych "uczynkach" hostelu będzie jeszcze pisane ;-) Ponieważ maraton w Bostonie, odbywa się w poniedziałki, co naprawdę się nie zdarza często, ale jest to też związane z narodowym amerykańskim świętem Patriots' Day,który jest dniem wolnym i mnóstwem kibiców, ale nie tylko z Bostonu.

 Pielgrzymki do tej maratońskiej "Mekki" przybywają z całego kraju, bowiem jest to prawdziwe maratońskie święto. Muszę przyznać, że to święto biegowe przebija wszystkie inne, włączając w to maraton w Nowym Jorku. Następnego dnia całą grupą biegową wybraliśmy oczywiście na Expo. O ile z odbiorem pakietów na maraton i na bieg 5km, wszystko odbyło się szybko ,sprawnie,  miło, organizacja na sześć.




Same zakupy trochę trwały przez te wielkie tłumy, plus kolejki do kasy, ale nie ma co tu narzekać -wielkie biegowe święto = dużo ludzi. Oczywiście w głowie zaplanowane były zakupy, których część stanowiła biegowa kurtka z Boston maratonu, wyjątkowa bo była to już 120sta edycja tego biegu.




 Po zakupach udało się nam odnaleźć  ścianę uczestników, plus zrobić pamiątkowe zdjęcie naszego teamu i zaczęło się zwiedzanie pięknego Bostonu, w którym urzekły mnie zabytkowe zegary.




 Oczywiście nie zapominaliśmy o nawadnianiu i ładowaniu "węgli" odwiedzając fajne restauracje a niesamowita atmosfera na ulicach podkręcała z godziny na godziny startową adrenalinę. Zwiedzanie zacząłem od poszukiwań maratońskich dzwonków, których zbieranie stało się moją taką małą pasją przy okazji biegania.



 Zmęczeni ale w super nastrojach wróciliśmy do hostelu, żeby odpocząć przed czekającym nas następnego dnia preludium do maratońskiego poniedziałku - biegu towarzyszącemu na 5km.



Dodatkowym wielkim plusem naszego hostelu była lokalizacja - 10 minut do miejsca startu biegu, a tym samym do miejsca,gdzie w poniedziałek odjeżdżały nasze autobusy, które odwoziły nas do miasteczka startowego.. Niesamowita atmosfera podczas tego biegu,plus świetna pogoda, a także możliwość poznania jak wygląda ostatni kilometr trasy podczas maratonu były pięknymi dodatkami do tego weekendowego święta.



 Oczywiście dla mnie było wolne truchtanie (połączone z kilkoma rytmami) z przyjaciółmi z Polska Running Team.
Zabawom, śmiechom i żartom nie było końca. Co widać na załączonym obrazku.



Następnego dnia było trochę samodzielnego zwiedzania, tak, żeby można było się równocześnie zacząć koncertować przed tym co czekało nas już jutro. Popołudniowa drzemka,przygotowanie wszystkiego co niezbędne i wczesne ułożenie się do snu, co oczywiście nie oznaczało szybkiego zaśnięcia, bo startowa adrenalina dawała o sobie znać, a w całym hostelu zapanowała dzisiaj wczesna cisza nocna. Wczesna pobudka, każda z grup startowych miała wyznaczone widełki czasowe, w których musiała się wstawić na miejscu i po kontroli odjechać autobusem do miasteczka startowego. Artur jak na wodza grupy przystało, odprowadził nas punktu zbiórki, od tego momentu reszta już była w naszych...nogach i głowach . Po wejściu do autobusu i zajęciu miejsca, całą zima ciężkich treningów stanęła mi przed oczami, świadomość, że to miała być moja pierwsza próba złamania jak dla mnie magicznej bariery 3h też potęgowała i tak wysoki już poziom adrenaliny. Ponad godzinna podróż a ja jak zwykle większość drogi przespałem, ale trzeba było łapać resztki energii. Po dojeździe na miejsce wysiedliśmy i zostaliśmy poddani ścisłej kontroli tego co mamy przy sobie. byliśmy wcześniej poinformowani co można zabrać, w jakich opakowaniach i do tego służyły też specjalne reklamówki.



Przeszukano nas dokładnie,sprawdzono wszystko co mieliśmy przy sobie oraz przeskanowano, a na koniec miło piesio obwąchał. Z pewnością mogę powiedzieć, że nasze i innych bezpieczeństwo było bardzo ważne dla organizatorów, a ponieważ wciąż były w pamięci smutne i tragiczne wydarzenia podczas poprzedniego maratonu, więc i podejście było bardzo skrupulatne.



 Po tych wszystkich formalnościach mogliśmy się udać w dość długi - 15-20 minutowy spacer do miasteczka biegowego, gdzie czekało na nas duże zadaszenie, tak,żeby można było się skryć przed deszczem, czy w naszym przypadku przed wschodzącym i już dość mocno przygrzewającym słońcem, Mimo słońca było zimno, więc nie można zapomnieć o ciepłych rzeczach, śpiworach itp, udało się mi znaleźć kawałek trawnika pod zadaszeniem, rozłożyłem folię na ziemi i zjadłem małe śniadanie,  do startu pozostało jeszcze ponad 2 godziny. Następnie przykryty polarami postanowiłem trochę się zdrzemnąć co udało się połowicznie, głównie z racji tego, że co chwilę ktoś zahaczał przechodząc obok. W ciągu najbliżej godziny zrobiło się ciepło i było już jasne, że będą ciężkie warunki do biegania. Ostatnie przygotowania przed wyjściem do strefy startowej i kolejny szok - nie ma depozytów....Okazało się, że depozyty były zlokalizowane tuż przed wejściem do autobusu w Bostonie, no cóż, na szczęście nie miałem wielu rzeczy, a te,które wziąłem do ogrzania się i tak były spisane na straty. Wyjście do strefy startowej tutaj też niemiła niespodzianka, czekał nas 20-30 minutowy marsz w pełnym już słońcu. Po drodze wolontariusze trzymali wiaderka z krem z filtrem przeciwsłonecznym, do tego po dojściu do strefy startowej czekało nas kolejne 20 minut oczekiwania na start w pełnym słońcu na asfalcie - niezły początek.



Wielki termometr wskazywał już 18C a bieg się jeszcze nie rozpoczął
 Adrenalina robiła swoja, dreszcze emocji zostały spotęgowane podczas słuchania  hymnu, wykonywanego w pięknej aranżacji, to zawsze niesamowite uczucie, choć już kilka razy doświadczyłem go podczas biegów w USA.

 No i poszły " konie po betonie "......



 Olbrzymia owacja, mnóstwo ludzi i od razu lekko w dół, ale wiedziałem, że na odcinku pierwszych pięciu kilometrów będą hopki góra-dół. Początkowe 2-3 kilometry biegnę spokojnie ale czuję, że jakoś ciężko idzie - tempo 4:15 min/km to nie było coś, co mogło powodować trudności ( przynajmniej nie na tym etapie biegu),ale coś było nie tak.... Czułem, że tętno jest wysokie,mimo dość przyjaznego profilu trasy, ale oddychało mi się dość ciężko. Pomyślałem, że to początki,może za długo stałem na słońcu tuż przed startem,ale teraz biegliśmy trochę w cieniu drzew, więc wierzyłem sytuacja się wyklaruje. Niestety nic się nie zmieniało 5km, 10km wciąż to samo:  płytki oddech, wysokie, czy raczej rzekłbym za wysokie tętno. Na ten bieg nie założyłem paska HR, ale już wiedziałem, że jest ciężej oddechowo, Noga jak to mówią biegacze wciąż "podawała", ale w głowie już się zaczęły "gromadzić czarne chmury",  Biegło się co raz ciężej, zaczynałem powoli "łapać powietrze jak ryba". Trzymałem się jednak wciąż założonego planu, (tempo w granicach 4:15),, piłem na stacjach, odżywiałem się tak jak w założeniach. Dobiegłem do półmetka, widzę,że mam około 40 sekund straty do celu, według planu powinno być około minuty zapasu.Zaraz miałem się zmierzyć z trzema solidnymi i długimi podejściami zakończonych wbiegnięciem na słynny Heartbreak Hill, a potem miało być już dość mocno w dół ,chociaż też od czasu do czasu miały być hopki góra- dół. Niestety wbiegając już na pierwsze i kolejne podbiegi tempo zaczynało spadać, musiałem się też zatrzymać, żeby złapać oddech, wiedziałem, że mój maraton zaczyna się już tu i teraz, a nie po 30 tym kilometrze...
Zaczynałem się trochę sam martwić sytuacją, oddycha się ciężej, z pewnością podbiegi pogłębiły ten problem, decyduję się po raz pierwszy w historii swoich biegów, zbiec do punktu medycznego. Tłumaczę objawy, jakaś pani mierzy mi tętno i mówi "too high,too high no more running " w duchu pomyślałem wolne żarty, mam taki zapas, że nawet dotruchtam z przerwami do mety. Oczywiście nie ma wahania biegnę dalej, trochę lodu na kark i do przodu, przede mną jeszcze trochę do góry, a potem będzie już w dół, jak to człowiek lubi się oszukiwać w takich momentach ;-)



 Dobiegam tak walcząc ze sobą do naszego niesamowitego "punktu wsparcia" tuż przed Heartbreak Hill, na filmiku nagranym przez Martę, widać i słychać, że jest ciężko, bardzo ciężko.....



Dostaję upragnioną colę i biegnę dalej, docierając w końcu do szczytu tego wzniesienia,już nie patrzę na zegarek,wiem, że dzisiaj muszę się skupić na jednym - ukończeniu biegu bo przede mną ok.12km, więc z założenia te najcięższe kilometry . Biegnę spokojniej starając się pełniej oddychać, czerpać motywację od kibiców, przybijam trochę piątek,ale znowu skręcam do punktu medycznego. Tutaj "powtórka z rozrywki" z poprzedniego punktu i znowu słyszę,że nie powinienem biec, obiecuję,że będę biegł slow joggingiem i jakoś udaje mi się wyrwać i jestem na trasie. Jest co raz ciężej, na dodatek odzywa się niedoleczona kontuzja prawego kolana. Jak to mówią - maraton niczego nie wybacza i to nie jest tylko slogan, to jest prawda. Na 35km staję przy barierce i odpoczywam, nie chcę skręcić do punktu medycznego, więc rozciągam się trochę, rozmawiając z kibicami, tak, żeby dać na chwilę ulgę kolanu. Ruszam powoli, staram się chłonąć atmosferę biegu, której duża część umknęła mi w pierwszej części dystansu, podczas walki z samym sobą. Biegnę i tak sobie rozmyślam - mój upragniony maraton, najciężej wywalczony, a teraz to najcięższy mój bieg. Jestem tak blisko jak nigdy zejścia z trasy i tylko myśl, że mogę już tu nigdy nie wrócić, trzyma mnie w ruchu i prowadzi do mety.



 I jest ostatnia prosta biegnę z uśmiechem na twarzy,radość w oczach - jestem na mecie,ukończę ten bieg, przebiegam przez linię mety ze łzami w oczach, odbieram medal i gdzieś za wieżyczką osoby, robiącej zdjęcia finiszującym biegaczom , przykucam i już nie udaje mi się opanować łez, płaczę jak dziecko....Ciało i głowa muszą odreagować, to był tego dnia ich największy test, kiedy idzie wszystko dobrze, zgodnie z planem niczym się nie martwimy, ale w takich ciężkich chwilach nasz cały system wartości, poświęceń i spojrzenie na bieganie mocno się zmienia....



 Wstaję i idę na umówione miejsce spotkania za metą,niestety w tym amoku gdzieś błądzę po mieście dobre 30-40 minut,zanim trafiam na jakiś znajomy punkt w terenie, żeby trafić do hostelu. Wchodzę głodny, spragniony,a ponieważ rano Artur wymeldował nas z pokoju,jako,że mamy po biegu wracać do Nowego Jorku,nie mam jak się dostać na piętro, żeby zrobić sobie na stołówce gorącą herbatę. Pytam więc osobę w recepcji o możliwość wejścia i oczywiście kolejny raz WOW. Pani oczywiście się zgadza, zapraszając na piętro na gorącą herbatę, a na dodatek są tam przygotowane dla biegaczy banany i batony energetyczne. Jest pięknie ! Jeszcze się nie otrząsnąłem a pani proponuje żeby wziąłem sobie prysznic i daje mi czysty ręcznik. Co tu więcej dodać, jesteśmy przecież w Bostonie, gdzie ponad milion ludzi pojawia, żeby dzielić z biegaczami ich historię podczas biegu, respekt i szacunek dla maratończyków widać w każdym miejscu, czego właśnie tutaj doświadczyłem. Spokojnie zjadłem, wypiłem kilka herbat i biorę prysznic. Kolano trochę bolało, nie wiem czy to może wina butów, więc wyrzucam je do kosza.



Schodzę do recepcji, powoli pojawią się nasi kibice, dociera i Kasia, tez mocno zmasakrowana, obojgu lecą nam łezki - biegacze potrafią się zrozumieć bez słów....



Biegowym dyskusjom nie było końca, poszliśmy coś zjeść, parę osób idzie na kawę, następuje czas pożegnań i jedziemy do Nowego Jorku.



 Tutaj odpoczywam kilka dni, zażywając masaży w chińskiej dzielnicy, czy delektowałem się włoską kawą ,wspominając mój bostoński maraton.
Wróciłem do Londynu.




 Wspomnień nikt mi nie zabierze, emocji, wzruszenia i przeżyć również. To był piękny czas, Oczywiście doświadczeni biegacze powiedzą - debiutanckie łamanie 3h na trasie w Bostonie to szaleństwo. No cóż może, może nie ......

Ostateczny wynik 3:24:45 szaleństwem nie jest, dużo poniżej aktualnej życiówki, ale dla mnie zawsze pozostanie w pamięci ;-)

Wiem jedno, w życiu trzeba mieć cele i w nie wierzyć,a ja wierzyłem długo bo aż do połowy dystansu. I z tego jestem dumny, że podjąłem walkę, będę miał co opowiadać wnukom, jak to dziadek pojechał podbijać Boston ;-)            

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz