Bieg Rzeźnika a czerpanie energii z kosmosu, o tym dzisiaj będzie ten wpis.
Jak to się zaczęło ...
Myśl o tym biegu pojawiła się w listopadzie 2014 roku, szybko sprawdziłem zasady zapisów, które w tym przypadku opierały się na losowaniu, a dodatkowe szanse dawały udziały w biegach organizowanych przez tego samego organizatora.
Jako, że nie startowałem wcześniej w
żadnym biegu górskim, a i dystans ultra w ogóle miał być moim
debiutem, zacząłem poszukiwania partnera do biegu, bo jak
większości wiadomo, ten bieg trzeba biec w parze.
Kilka osób zapytanych o udział
stwierdziło, że nie będzie w stanie biec moim tempem i nie pomogły
przekonywania,że ja chcę po prostu spróbować biegania po górach
oraz, że jak na debiut to nie ma mowy o żadnych szaleństwach.
Dopiero na kilkanaście dni przed
końcem zapisów, pomyślałem o znajomym , doświadczonym ultrasie
Grzesiu ( ma na swoim koncie kilka biegów na dystansie 100km i
dłuższym np. Krynica – 2 x 100km ,nieziemsko i piękne Lavaredo
UltraTrial- 119km, przewyższenia 5850m+ i sporo biegów na dystansach 50 -80
km, spotykaliśmy się tylko przy okazji asfaltowych biegów, których
on już mało biega a dla mnie to wciąż główna nawierzchnia
biegowa.
Oczywiście miałem wątpliwości, czy
Grześ będzie chciał biec z takim żółtodziobem i czy w ogóle
będzie zainteresowany biegiem. Okazało się jednak , że był
wstępnie zainteresowany, przy okazji mojej przedświątecznej wizyty
w Polsce, udało nam się spotkać i Grześ zgodził się pobiec z
żółtodziobem, To był super świąteczny prezent. Okazało się
również, że ma sporo dodatkowych punktów do losowania za udział
w innych biegach i po ustaleniu regulaminu losowania było niemal
pewne, że mamy zapewnione miejsce.
Tak też się stało i oficjalnie w
styczniu zostaliśmy wpisani na listę uczestników. Drużyna - Leniwe Tygrysy zarejestrowana ;-)
Przygotowania...
W tym punkcie niestety nie ma dużo do opisywania, niestety....
Skończyło się na planach.....a tak
naprawdę byłem skoncentrowany na przygotowaniach do kwietniowego
maratonu w Manchesterze. Kilometraż owszem był spory, kilka
miesięcy pod rząd na granicy moich rekordowych ( 300km ), ale
niestety głównie po płaskim, ratowały mnie tylko crossowe
treningi w pobliskim Stockley Parku, do tego dołożyłem tylko
trzydniowe bieganie w Lake District w maju. W tym czasie mój partner
śmigał po górach za nas dwóch , niestety nie dało się tego
zaocznie przenieś w moje nogi ;-)
Wraz ze zbliżającą się datą biegu
rozpoczęliśmy długie rozmowy o taktyce i sposobie “rozegrania”
tego biegu.Największe różnice dotyczyły założeń tempa i czasu ukończenia biegu.
To generalnie było bardzo trudne zagadnienie. Nie miałem doświadczenia w biegach górskich, w bieganiu na dystansach dłuższych niż maraton, a po drugiej stronie doświadczony ultras, który jednak wciąż miał “obawy”, że moje szybkie asfaltowe bieganie może go zmęczyć ;-)
Już początki pokazały jak duże to były różnice, obaj indywidualnie przeanalizowaliśmy planowany czas i przyszedł czas do porównań...
Mój partner stwierdził, że celem powinno być ukończenie dystansu Rzeźnika ( 77km) w 10h 30 minut, z kolei z moich wyliczeń wynikło 12h 30 minut. To zapowiadało już dodatkowe emocje.
Analiza Grześka była tworzona na podstawie mojego maratońskiego czasu, wyniku znajomych, moja oparła się na wyliczeniu polecanego przez autorów książki “ Szczęśliwi biegają ultra” małżeństwa Dołegowskich a więc 130 % czasu czołowych zawodników, stąd mój szacunkowy czas.
Moim założeniem było przebiec
Rzeźnika w wersji Hardcore czyli 100km, warunkiem do tego było
przebiegnięcie w regulaminowym czasie dystansu77km a więc poniżej
12h.
Ostatecznie postanowiliśmy biec według
wyliczeń mojego partnera, ustaliliśmy międzyczasy, taktykę na
przepakach, trochę szczegółów sprzętowych , żywieniowych i jak
to w życiu bywa ten czas minął bardzo szybko i już trzeba było
pakować się w Bieszczady.Do startu gotowi....
W Bieszczadach zameldowaliśmy się kilka dni wcześniej, ponieważ część znajomych startowała w w biegach towarzyszących np. Rzeźnik na raty czy Ultra Rzeźniku, spotkaliśmy się wszyscy w naszej wcześniej zarezerwowanej chatce w środę.
Jeszcze tego samego dnia wybraliśmy na
mały rekonesans ostatniego odcinka trasy : Berehy Górne –
Ustrzyki Górne. Spokojne wchodzenie na połoninę a potem ostry
zbieg “odbił mi się czkawką” , o czym poniżej....
Wróciliśmy naładowani endorfinami ,piękna pogoda, niesamowite krajobrazy rozładowały trochę mój stres, super uczucie.
Następnego dnia odebranie pakietów startowych, spotkania ze znajomymi, których zjechało bardzo dużo, rewelacyjna atmosfera wśród biegaczy, to jest coś czego nie doświadczy się podczas asfaltowego biegania.
Ekipa zdecydowała się na krótkie truchtanie po okolicy, ja się wykręciłem i zostałem w domku...
Niestety to był efekt mojej czkawki ;-) Zbieganie na maxa dzień wcześniej zmasakrowało moje uda, niestety ciała się nie da oszukać, nie było odpowiednich treningów, więc moje zakwaszone czworogłowe już na dzień dobry uświadomiły mnie, że na luzie to można sobie pobiegać w parku po śniadaniu a nie ultra po górach. Wprowadziłem szybką akcję ratunkową – naprzemienne zimne-ciepłe bicze pod prysznicem, smarowanie maścią i nogi na żyrandolu ;-)
W myślach przeklinałem....przed maratonami obchodzę się ze sobą jak z jajkiem, a Tu jak nowicjusz i już wiedziałem, że ten bieg już od startu będzie trudniejszy niż przypuszczałem...
Zgodnie z tradycją wybraliśmy się
energetyczną wczesną kolację I trzeba było szybko ,grzecznie
zmykać do łóżka bo zaplanowana pobudka o 1:00 i potem przejazd do
Komańczy to była już bardzo bliska wizja.
Oczywiście zasnąć było bardzo
ciężko, w sumie trochę podrzemałem i już trzeba było wstawać...Ciężkie uda, strach w sercu co to będzie i do tego mega adrenalina to mieszanka wybuchowa;-)
W ciszy ,nic się nie przyznając , jeszcze ostatnie masowanie czwórek i jedziemy ...
Po dość długiej podróży autobusem w gronie innych szaleńców docieramy do Komańczy i nadchodzi ten czas....
Grupa szaleńców ściśnięta niczym sardynki w puszcze, czekała na sygnał do startu, próbując również przewidzieć kierunek startu, mimo, zimna, atmosfera była niczym na pustyni w pełnym słońcu, adrenalina buszowała w sercach i głowie....to bezcenne uczucie ;-)
3...2....1...Start !
Bo w życiu chodzi o to ,żeby dążyć
do realizacji marzeń....
Ruszamy ,najpierw powolutku w tłumie,
stopniowo przyśpieszając jako, że pierwsze parę kilometrów jest
po płaskim, więc to mi pasuje, a mocny start daje też miejsce
bliżej czołówki, co przy zbliżającym się długim i ostrym
podejściu, które wszyscy pokonują gęsiego, grzecznie idąc jeden
za drugim, daję już jaką minimalną przewagę. Oczywiście tempo na
pierwszych kilometrach było umiarkowanie szybkie w okolicach
5:00-5:15min/km.
Ciemność oświetlana czołówkami
biegaczy i ta adrenalina udzielająca się chyba każdemu, to coś
pięknego. Po długim podejściu zaczynam zbiegać do pierwszego
punktu kontrolnego – Przełęczy Żebrak na ok. 17tym kilometrze.
Już ten pierwszy zbieg pokazuje, że
moje mięśnie czworogłowe żyją własnym życiem, już było
wiadomo, że ten bieg będzie jeszcze trudniejszy...
Dobiegamy do przełęczy, krótkie
porównanie z założeniami, nie jest źle ,3-4 minuty przed czasem.
I ruszamy na drugi odcinek trasy
kierując się do Cisnej ,miejsca pierwszego przepaku.
Zaczyna się robić ciężko,
wcześniejsze założenia, które jakoś sobie w głowie układałem
,nie zakładały tak szybko problemów, ale spięte i zbite
czworogłowe mięśnie wszystko zmieniły.
Na szczęście od strony żywieniowej
wszystko póki co jest dobrze, żadnych problemów, podjadam co
chwilę moje kabanosy, przegryzając bułką, co jakiś czas
posiłkując się żelami popijając colą ;-)
Niestety zaczynam zwalniać, o ile pod
górę jest w miarę ok, to na zbiegach, brak techniki plus uda,
utrudniają pełną swobodę ruchów. Docieramy do Cisnej z
opóźnieniem ok.8 minut.
Mega kopa energii dostałem od
znajomych, którzy ku moim zaskoczeniu już tutaj czekali i
kibicowali , szósta rano a takich endorfin mi dostarczyli, że brak
słów.
Krótki postój na przepaku i ruszamy
dalej do Smereka – to najdłuższy odcinek 24km.
Jak dla mnie pogoda jest super, jest co
prawda bardzo ciepło ,ok.30C, pali słońce ale równocześnie wieje
mocny, zimny wiatr i to się doskonale komponuje.
Zwalniamy co raz bardziej, zaczynam
wprowadzać w życie taktykę ” czerpania energii z kosmosu”, mój
partner przygląda się z uśmiechem na twarzy ,dla niego takie tempo
to taka wycieczka biegowa, ma czas na podziwianie przyrody, rozmowy z
biegaczami i turystami.
Oczywiście kontroluje, żeby energia z
kosmosu mnie nie pochłonęła całkowicie i dba o balans pomiędzy jej
odzyskiwaniem a byciem w ruchu ;-)
Na bieżąco również informuje naszych
przyjaciół o opóźnieniach.
Jest to o tyle ważne, że czekają oni
na następnych etapach, bo mają nas kolejno wspomagać na trasie i
biec z nami ;-)Ale mi jakoś nieśpiesznie, uda chcą odpoczywać, a w takiej pozycji to świetnie się udaje.
Dobiegamy w końcu do Smreka. Ekipa
wspierająca już czeka z colą i przekąskami.
Dołącza do nas Marzena i ruszamy do
Beherów Górnych ok.13km
Szanse na zmieszczenie się w 12h są już iluzoryczne, chociaż staram się jeszcze wykrzesać z nóg co się da, tak, żeby chociaż mój partner mógł kontynuować bieg na dystansie Hardcore.
Truchta się fajnie ;-) Mnóstwo
turystów na trasie przy sprzyjającej pogodzie daje extra motywacje,
dodatkowe siły i to piękne palące słońce na połoninie, żyć
nie umierać ;-)
Niestety tempo spada i już jest
jasne, że nie damy radę się zmieścić w 12h.
Docieramy do Beherów Górnych. Mam tak spięty i usztywniony kark, że boli przy każdym ruchu, proszę Patrycję o rozmasowanie, odbieram zamówione u Oli słone orzeszki i po chwili Ola rusza z nami na ostatni etap z metą w Ustrzykach Dolnych.
Docieramy do Beherów Górnych. Mam tak spięty i usztywniony kark, że boli przy każdym ruchu, proszę Patrycję o rozmasowanie, odbieram zamówione u Oli słone orzeszki i po chwili Ola rusza z nami na ostatni etap z metą w Ustrzykach Dolnych.
Beata nasza planowana towarzyszka tego
kosmicznego biegu na dodatkowym dystansie Hardcore stoi
niepocieszona, bo już wie, że my nie pobiegniemy dalej. Notabene ten
dodatkowy odpoczynek( wcześniej ukończyła trzydniowy Bieg Rzeźnika
na Raty, uwolnił w niej dużo energii Biegu Rzeźniczka, który
odbył się następnego dnia.
Przed nami ok.9km zaczynające się
ostrym podejściem. Jest ciężko, zazwyczaj na podejściach było
trochę lżej ale na tym etapie “ czwórki” są jak z betonu ;-)
Kiedy w końcu wdrapuję się na
połoninę ,widok dodaje mi sił i zapominam o wszystkim. Spotykamy
kolejnego niespodziewanego kibica – Marcina, krótka rozmowa I
ruszamy dalej. Końcowy zbieg, tak ten sam, który “załatwił”
moje uda dwa dni wcześniej mija niemal w mgnieniu oka.
Wybiegamy z lasu i jesteśmy w miejscu
gdzie zazwyczaj była meta, ale od tego roku jest ona przesunięta o
kilkaset metrów, więc musimy pokonać krótki asfaltowy odcinek i
wpadamy na metę !
Jest pięknie, jest cudownie,nie da się
opisać tego uczucia, to trzeba przeżyć na własnej skórze.
Czas 12:36:36 , nigdy do tej pory nie
biegłem/truchtałem ponad 12 godzin, to był wielki przeskok dla
mnie i wciąż jak o tym myślę, to czuję te dreszcze emocji.
Podsumowując, to był niesamowity bieg.
Jeśli rok wcześniej, ktoś by mi powiedział, że ukończę Bieg
Rzeźnika w takim czasie z tak dużym zapasem do limitu ( limit 16h)
to popatrzyłbym jak na kosmitę ;-) Z mojej perspektywy, jak na brak
treningów w górach, wynik jest lepszy niż mógłbym się
spodziewać ,zwłaszcza po tej nieszczęśliwej “ rozgrzewce
zapoznawczej” dwa dni wcześniej.
Wynik 10h30 na pewno był poza zasięgiem
dla mnie, natomiast wierzę, że przy świeżych nogach wynik 11h30
,mimo braków specjalistycznych treningów był w zasięgu, ale co by
było gdyby??;-)
Było pięknie i niesamowicie !
Dziękuję mojemu partnerowi za szansę
pobiegnięcia w tym biegu, za cierpliwość na trasie, o takim
partnerze biegowych każdy może marzyć – Grześ – wielkie
dzięki !
Dziękuję grupie przyjaciół ( Pati,
Ola, Beata, Marzena ), którzy wspierali nas na miejscu i brali
również czynny udział w tym biegu, a także ekipie kibiców z
Golden Team !
Dziękuję również niesamowitym
ludziom z grupy – Polacy Biegają w UK, którzy śledzili relację
online, dodawali wpisy tak motywujące, że jak je czytałem po biegu
to łza w oku się kręciła.
Jesteście super i bądźcie zawsze!
A Bieg Rzeźnika ? No cóż...pozostały
rachunki do wyrównania..... Jeszcze się zobaczymy ;-)
aż ciarki mi przeszły gdy czytałam ten wpis...jakbym znów była w Bieszczadach. To co nabiegałeś przy Twoim przygotowaniu.. marzenie dla niejednego. Gratulacje raz jeszcze!
OdpowiedzUsuń